Wysiadamy z pociągu na stacji końcowej – Venezia Santa Lucia. Nowoczesny dworzec nie zwiastuje tych wszystkich wspaniałości, o których czytałem w przewodniku. Szybko więc wychodzimy na zewnątrz i nagle, jak po przejściu przez portal, trafiamy do innej rzeczywistości. Przed nami widok na Canal Grande, a za nim kościół San Simeon Piccolo. Noc i sztuczne oświetlenie zabytkowych budowli potęgują efekt – zupełnie jakbym patrzył na wielkie dekoracje w operze. Aparat zagrzebany w plecaku, sięgam więc niecierpliwie po komórkę. Zupełnie jakbym się lękał, że widok, który od setek lat niewiele zapewne się zmienił, miał mi nagle zniknąć sprzed oczu. Mieliśmy udać się bezpośrednio na kwaterę, ale ponieważ wytrawny podróżnik nie obciąża się zbędnym bagażem, więc zbytnio się nie spieszymy.
Ranek wita nas w małej kafejce, przy jednym z bocznych kanałów – rio della misericordia (rzeka miłosierdzia), gdzie raczymy się poranną kawą. Kawę serwuje mi Włoch – pierwszy mit obalony (za barem Włocha nie uświadczysz). Trzech robotników budowlanych przyszło się rozgrzać, z rozmowy słyszę bardziej słowiańskie klimaty.
Dzień zapowiada się słoneczny, ukazując Wenecję w nowej odsłonie. Patrzę na te same kanały i odbijające się w nich budynki, jednak mam wrażenie, że to nie to samo miasto, które widziałem w nocy. Pora kończyć kawę i rozpocząć zwiedzanie. Tylko jak w ciągu dwóch dni zwiedzić miasto, na które i tydzień nie byłoby dość. Dla mnie nigdy nie stanowiło to problemu. Na każdym takim wyjeździe są oczywiście miejsca, które odwiedzić trzeba, są też takie, które zobaczyć warto, jak się ma czas. Najbardziej jednak lubię powłóczyć się po nieznanym mieście, bez mapy, przewodnika i bez celu: a najlepiej zabłądzić i zdać się na przypadek. Zdecydowanie wolę taką formę niż zwiedzanie z przewodnikiem od punktu do punktu z zegarkiem w ręku.
Zagubić się w Wenecji nie jest trudno. Podobnie jak w Mrocznej Puszczy Tolkiena, wystarczy zejść z uczęszczanego szlaku – pełno tu wąskich przejść i zaułków, po których można kluczyć bez końca. Schodzimy więc z najbardziej zatłoczonego traktu i po chwili trafiamy do Kościoła Madonna dell’Orto. To tu został pochowany Jacopo Tintoretto. Można też tutaj podziwiać jego dzieła, z czego skwapliwie korzystamy.
Chodząc po zaułkach Wenecji, nie mogę uwierzyć, że całe miasto jest osadzone na lagunie, a do stabilizacji fundamentów pod wszystkie te okazałe budowle użyto drewnianych belek. Według przewodnika do stabilizacji gruntu pod budowę miasta wbito ponad 10 milionów słupów, a pod budowę samej Bazyliki Santa Maria della Salute wbito ponad 100 000 drewnianych belek, a niektórzy twierdzą, że było ich ponad milion. Taka liczba wzbudza niedowierzanie, co nie zmienia faktu, że musiało być ich sporo, a metoda ta oparła się czasowi. Dzieje się tak dlatego, że w głębokich warstwach błota, które wypełnia przestrzeń między palami, nie ma tlenu, dzięki czemu drewno nie butwieje. Szacunek dla budowniczych miasta.
Podobno kanały weneckie to najpiękniejsze ulice świata. Patrząc z mostu Rialto na Wielki Kanał, nie sposób się z tym nie zgodzić, a do tego nie przeszkadzają tu kałuże. Wokół kanałów toczy się całe życie. Nie tylko gondole i taksówki, ale również komunikacja miejska, zaopatrzenie sklepów i lokali, policja – wszyscy korzystają z drogi wodnej. Nie widziałem tylko „wozu strażackiego”, ale z pewnością też pływa.
Popołudniowa przejażdżka tramwajem wodnym (koniecznie trzeba zobaczyć miasto z tej perspektywy) i lądujemy w pobliżu Pałacu Dożów w samą porę, żeby podziwiać zachód słońca nad Bazyliką Santa Maria della Salute. Jeszcze tylko nocne selfie na Placu św. Marka, kolacja we włoskim stylu i dzień można uważać za zakończony.
Nastał poranek dnia drugiego i znów kawka w tej samej kafejce. Tym razem bezpośrednio przy kanale z determinacją opieram się chłodowi poranka. Drugiego dnia włóczę się po dzielnicy żydowskiej. Tu też pełno jest zaułków, uliczek i wąskich przejść. Jednak pośród małych zakładów rzemieślniczych i sklepików w dawnym stylu można dostrzec hebrajskie napisy i synagogi. Przechodzimy na drugą stronę, by zobaczyć najstarszy w Wenecji kościół – San Giacomo di Rialto. Na fasadzie charakterystyczny, wielkim zegar z 1410 roku (data łatwa do zapamiętania). W pobliżu trafiamy na targ rybny (to inny koloryt miasta), z przyczyn oczywistych nic tu nie kupujemy, zdamy się raczej na lokalnych restauratorów. Padło na chińską restaurację w pobliżu, gdzie zaserwowali mi najlepszą zupę rybną, jaką jadłem w życiu.
Ostatni poranek i ostatnia kawa przy nabrzeżu. Nie chce się wracać, mógłbym się jeszcze parę dni pokręcić. Każdy inaczej zapamięta Wenecję – jedni pamiętają wspaniałe zabytki, przepych Pałacu Dożów i Bazyliki św. Marka, dla innych ważniejsza jest niezwykła atmosfera tego niepowtarzalnego miasta.
Przyznaję, że wybierałem się na tę wycieczkę z oporami. Nie lubię tłumów, a tych spodziewałem się na miejscu. Na szczęście w grudniu mniej jest zwiedzających, cieszę się więc, że to ten miesiąc wybraliśmy na termin naszej ekskursji.
Tekst i zdjęcia: Janusz Pasieczny
Przeczytaj też: W Brzegu ruszyło Miejskie Lodowisko